środa, 24 lipca 2013

Stoimy i zabijamy czas.


Dryfujemy. Wyglądam zdziwiona przez okno, Mateo czym prędzej biegnie w stronę bulaja by potwierdzić moje spostrzeżenia, czyżby statek się popsuł? Zaciekawieni ubieramy się i idziemy na mostek. „Czemu stoimy, coś nie tak?” Otóż nie, jak się okazuje „mamy za dużo czasu” a nie chcemy przybyć za wcześnie do Guayaquil, by – z wiadomych względów – nie stać na kotwicy w oczekiwaniu na wolną keję. Załoga w przeciwieństwie do pasożytów, tfu! pasażerów - obiboków nie próżnuje. Z ochotą i pracowitością godną mrówek, marynarze rozpakowują kontener, w którym przysłano dla nas solidny zapas alkoholu i słodyczy (w sensie dla całej załogi, nie że dla naszej trójki cały kontener..). Ciekawe czy to szczęśliwy przypadek czy do Hamburga dotarły niepokojące (żeby nie napisać straszne) wieści, że na Canberze skończyło się piwo w barze. Myślę, że nie, bo to mógłby być skandal na całe Niemcy, gdyż jak mi wiadomo istnienie baru, w którym nalewane jest piwo z beczki, jest jednym z wymogów obowiązujących na niemieckich statkach. W końcu marynarz, zmuszony spędzać długie miesiące na kilkunastu metrach kwadratowych popychanej przez wiatr i fale oraz obciążonej kilkoma tysiącami kontenerów blachy, też człowiek. Również Mateo bardzo chętnie zagląda do statkowego baru, nazywanego tu ładnie „Officers' Day Room”, na który on z kolei mówi, nie wiedzieć czemu „baza”. Tam co niedziela wypija swoją „beczułke” Sprajta lub Fanty. Niepokojące, wiem.

Podczas stania na kotwicy również trzeba pełnić wachtę. Trochę mnie to dziwiło, ale z drugiej strony fakt, dobrze pilnować by nikt nam nie wpłynął w pupę. Nie podpłynęli piraci. Albo kotwica nie wyrwała się i statek niepostrzeżenie nie odpłynął na Madagaskar.

Wieczorem zrobiliśmy zakupy w świeżo zaopatrzonym slopchest czyli tzw. kantynie. Na liście wpisujemy kody produktów a potem Steward zostawia nam je pod drzwiami kabiny. „Prawie jak w Almie” śmieje się Tata. Tak, tylko, że w Almie zwykle zamawiamy coś więcej niż tylko słodycze i alkohol..

Jeszcze o kolacji, bo dziś była najlepsza ze wszystkich. Marynarze uwędzili rybę, chyba tuńczyka, re-we-la-cja! Rozpływała się w ustach. I zupełnie nie miała ości! Miodzio. Mateo powiedział, że „mógłby wtranżolić aż cztery kawałki”. Tak Ci smakowała? - pytam. „Nie smakowała, ale jadłem” (bo Mateo wie, że jak coś zdrowe to trzeba zjeść, chyba że to ananas, seler naciowy albo parę innych na które umówiliśmy się, że mu darujemy) Tylko szkoda, ze pałaszował aż mu się uszy trzęsły! A na deser: pudding czekoladowy z bitą śmietaną. Mateo bez, ale za to z dokładką. No i złociste źródełko w barze znów popłynęło pienistym strumieniem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...